Dzisiejszym kulinarnym wpisem wracamy na Zanzibar. Będzie o tym, co wegańskiego udało nam się upolować, no i odpowiemy na kluczowe pytanie: czy było smaczne i czy wegański Zanzibar jest możliwy? Nie jest to z pewnością wpis wyczerpujący temat wszystkich wegańskich opcji na Zanzibarze, a raczej subiektywna relacja z tego co jedliśmy. Udało się nam spróbować kilka ciekawych rzeczy, a nawet… wziąć udział w lekcji gotowania tradycyjnych potraw suahili ? Zapraszamy w kulinarną podróż.
Wegański Zanzibar i lekcja gotowania z Sharą z Tangawizi Bistro
Kuchnia Zanzibaru
Na początek powiedzmy sobie jaka w ogóle jest kuchnia na Zanzibarze?
Przede wszystkim bardzo trudna do ścisłego zdefiniowania. To jeden wielki tygiel smaków, do którego składniki dorzuciły w trakcie dziejów historii bardzo różnorodne kultury. Rdzeniem jest oczywiście kultura suahili kontynentalnej Tanzanii, do której należą ludy Afryki Środkowej i Wschodniej. To oczywiście jest mocno splecione ze stricte wyspiarską kulturą kulinarną Zanzibaru, w sensie geograficznym – czyli dominują tutaj ryby i owoce morza.
Ale to nie wszystko. Zanzibar, jak na tak małą wysepkę ma naprawdę zdumiewająca historię i swoje piętno odcisnęło tu wiele innych kultur. A „piętno historii” to całkiem dobre określenie, bo w historii Zanzibaru znajdziemy rozdziały o podbojach, handlarzach niewolników, czy kolonizacji. I tak w kuchni Zanzibaru mieszają się tradycje i smaki arabskie, perskie, portugalskie, sułtanatu Omanu, indyjskie, brytyjskie czy chińskie. To dopiero jest kuchnia fusion!
Wegański Zanzibar, czyli co i gdzie jedliśmy i piliśmy?
Darajani Market
Darajani Market to główny targ w Stone Town, czyli starej części stolicy tj. miasta Zanzibar. Oprócz mięsa i ryb, jest tutaj warzywno – owocowy raj. Warzywa i owoce są wysycone słońcem, dojrzałe i pękają od smaku, ich zapach czuć z daleka podbity tropikalnym upałem. Trafiliśmy na sezon mango. Na stoiskach piętrzyły się stosy różnych odmian tego żółtego owocu, a ich słodki i aromatyczny zapach wręcz odurzał. Z produktów u nas nieznanych zmożna znaleźć casavę, czyli maniok, bulwy taro, plantany, owoce drzewa chlebowego i mnóstwo nieznanej zieleniny.
Są oczywiście też bardziej swojskie produkty jak pomidory, marchewka, czy czosnek. Dostaniemy też ziarna, strączki i mnóstwo odmian ryżu o różnej jakości. Shara (o której będzie niżej) starała się wytłumaczyć mi różnicę np. trzech różniących się jakością i ceną ryżów basmati. Niestety, za chiny nie byłam w stanie dostrzec tych niuansów. Ta sztuka ewidentnie wymaga czasu i praktyki. Nie będziemy się drugi raz rozpisywać, bo o Targu Darajani napisaliśmy osobny wpis, więc koniecznie zajrzyjcie – warto! Targ Darajani. Kolorowy zawrót głowy.

Darajani Market – dojrzałe plantany, maniok i słodkie ziemniaki

Darajani Market – maniok
Śniadania, lunche, kolacje i napoje na Zanzibarze
Napoje
Po przyjeździe rzuciliśmy się przede wszystkim na świeżo robione soki, głównie z naszego ukochanego mango. Mango w tropikach, dojrzałe na słońcu smakuje zupełnie inaczej niż zerwane zielone, transportowane w chłodni i ciemności, a na koniec zakupione w sklepie w Polsce. Nie da się tego porównać. Ćpaliśmy ten sok do momentu, aż nastąpiło zupełne wysycenie organizmu. Stało się to podczas śniadania na plaży w Matemwe, nie wiem kto przyznał się pierwszy, ale okazało się, że oboje mamy już po dziurki w nosie świeżo robionego soku z mango. Takie zblazowanie! 😀 Na usprawiedliwienie dodam, że sok taki był aż gęsty od miąższu i tak słodki, że wystarczyłby za samo śniadanie.
Od tamtego dnia przerzuciliśmy się na sok z kokosa, który nie był wodą kokosową, ani mlekiem, tylko jak przypuszczam napojem powstałym z trzeciego lub czwartego odciskania miąższu kokosowego. Pyyycha!
Piliśmy też oczywiście wodę kokosową ze świeżych kokosów, którą uwielbiamy i która zawiera mnóstwo elektrolitów (które wytracamy z potem), więc jest wprost wymarzona na upały.
Wszędzie gdzie była możliwość zasysaliśmy też mój ukochany sok z trzciny cukrowej wyciskany z limonką i imbirem. Bardzo słodkie, więc dodaje energii i orzeźwiające jednocześnie. Cudowne na upały!
Udało nam się też wypić takie ekstrawagancje jak sok, a właściwie koktajl z glonami morskimi. Smaczny.
Kolejnym naszym przysmakiem został zimny napar z hibiskusa, który pamiętam z Afryki Północnej. Również bardzo orzeźwiająca sprawa w upalny dzień. Do śniadania piliśmy też standardowo herbatę (ja) i kawę (Wilk), w czym oczywiście nie ma nic specjalnie ciekawego, oprócz sposobu podania. W trzech miejscach spotkaliśmy się z opcją podawania ich w… sporych termosach! Dość ciekawe rozwiązanie przy 36 – stopniowym upale. Dla mnie genialne! Raz, że uwielbiam herbatę gorącą niezależnie od temperatury otoczenia, a dwa, że zamiast małej filiżanki herbaty na trzy, może sześć łyków, serwowanej mi w większości miejsc na świecie (co działa na mnie, delikatnie mówiąc – irytująco) dostawałam porządny termos na kilka dolewek. Bosko.
Śniadania
Tak jak wspomniałam we wstępie – to nie była podróż tropem jedzenia. Za krótko tam byliśmy, żeby się na nim skupiać, gdy w okół białe jak mąka plaże, turkusowo – seledynowy ocean, baobaby, kolibry i inne takie ?Śniadania jadaliśmy w miejscach noclegu, a były to: hotel w Stone Town, pokój w domu Szwajcarki z Airbnb na plaży w Jambiani oraz chatka na plaży – bungalow w Matemwe.
Na śniadania wszędzie motywem przewodnim były świeże owoce. Nie można mi bardziej dogodzić ? Śniadania w Stone Town zawierały w sobie echa śniadań brytyjskich – fasolka w sosie pomidorowym, smażony pomidor, a zaraz obok do kompletu smażony platan, czy naleśnik z platanem ?. Do tego na szczęście wybór owoców. U Sabine ze Szwajcarii oprócz owoców dostawaliśmy masło orzechowe, kilka domowej roboty konfitur oraz robiony przez nią chleb. W Matemwe gościliśmy w bungalowach prowadzonych przez miejscowych i tam oprócz owoców i soku z mango dostawaliśmy a’la naleśniki, których podobieństwo do indyjskiej parathy jest bezdyskusyjne.
Lunche i kolacje
Na pierwszy rzut oka wegański Zanzibar nie był na wyciągnięcie ręki. Jeśli chodzi o dania główne, oferta w restauracjach nastawionych na turystów oraz w bungalowach przedstawiała się według podobnego schematu, czyli: większość dań to ryby i owoce morza, czyli specjalność Zanzibaru, potem kilka pozycji europejskich, czyli makarony, pseudo pizze, hamburgery, frytki, a na końcu jedna, czy dwie pozycje kuchni tradycyjnej swahili przerobione pod turystyczne podniebienie, najczęściej warzywne curry. Te, bo na nie polowałam, były przerobione – czyli czytaj: pozbawione intensywnych smaków. Przynajmniej dla nas. W miejscu takim jak Zanzibar, gdzie tradycyjnie przygotowuje się np. cudowne, niesamowicie aromatyczne pilawy z ryżu (ryż gotowany z przyprawami i rozmaitymi dodatkami w zależności od rodzaju), podawanie białego, ugotowanego na wodzie ryżu bez niczego, a więc bez smaku było dla mnie jak policzek. A mdłych warzyw drugi. Czasami wolałam już zjeść frytki z sałatką niż kolejne mdłe pseudo – curry warzywne.
Najczęściej jadałam z tym ryżem rozmaite warzywne curry, w których jak przypuszczam ilość przypraw została zredukowana do kilku procent wartości wyjściowej. Czasami było lepiej, czasami gorzej, ale fajerwerków zbytnio nie było, raczej same kapiszony. W sumie najlepiej wspominam jedzenie na nocnym markecie w Stone Town, o czym przeczytacie poniżej.
Gdybym tak na tym zostawiła sprawę, to zostałabym z naprawdę dojmującym uczuciem niedosytu. Na szczęście zafundowaliśmy sobie lekcję tradycyjnego gotowania z Sharą z Tangawizi Bistro. I to był strzał w dziesiątkę i – w końcu – same fajerwerki! Ale po kolei.
Forodhani Gardens Street Food Market
Najbardziej pod względem kulinarnym podobało nam się w Stone Town. W restauracjach i barach wyjątkowo jak na nas nie pogościliśmy, głównie z powodu dość krótkiego pobytu w mieście (interior! plaże!) i mniejszych mocy przerobowych żołądka w upale.
Za to wieczorem wybraliśmy się na Forodhani Food Market. Jest to nocny targ kulinarny przypominający mi plac Jemaa el Fna w Marakeszu, czy azjatyckie nocne food courty. Mając jeszcze w świeżej pamięci rozkosze podniebienia jakich doświadczaliśmy nocami na ulicach i food courtach w Malezji, stawiliśmy się na Forodhani Food Market już pierwszego wieczoru na Zanzibarze. Mimo, że jest to dość turystyczne miejsce, to przychodzi tam również mnóstwo miejscowych, a tym samym można liczyć na autentyczne smaki. Jak się później okazało, był to bardzo dobry wybór.
Na Forodhani Food Market w menu można znaleźć głównie mięso, ryby i owoce morza w kilkunastu wariacjach przygotowane do zgrillowania. Są też warzywa rozumiane jako dodatki, ale nie było najmniejszego problemu z przygotowaniem wegańskiego dania. Przemiły Zanzibarczyk wybrał i przygotował specjalnie dla mnie danie: ogromną porcję grillowanych plantanów, owocu drzewa chlebowego, słodkiego ziemniaka oraz manioku z falafelami (o innym składzie i strukturze niż znane u nas) z chilli, sałatką i lokalnym chlebem. Danie było naprawdę dobre, a przede wszystkim odkrywcze. Pierwszy raz jadłam owoc drzewa chlebowego oraz maniok, grillowany plantan z chilli też mi bardzo posmakował. Objadłam się niemiłosiernie, a ponieważ większość rzeczy na talerzu to były produkty skrobiowe i tym samym mocno treściwe, żeby nie powiedzieć zapychające (a dopchałam jeszcze chlebem), to w trakcie powrotu do hotelu nie byłam już pewna, czy pękam, czy rodzę ?
Słynnym daniem na Forodhani Gardens jest Zanzibari pizza, czyli chlebek chapati posmarowany majonezem lub sosem pomidorowym i wypełniony dodatkami: mięsem, warzywami i jajkiem oraz zapieczony. Słowo pizza jest tu oczywiście dość umowną nazwą. Mieliśmy spróbować przed wyjazdem, oczywiście w wersji wegańskiej, ale los zechciał inaczej.
Lekcja gotowania z Sharą z Tangawizi Bistro
Tak jak pisałam wcześniej – nie byłabym za bardzo usatysfakcjonowana kulinarnym Zanzibarem, gdybym nie zdecydowała się na lekcję gotowania z Sharą z Tangawizi Bistro.
Shara z córką organizują rozmaite grupowe lekcje gotowania tradycyjnej kuchni swahili, ale na ich stronie wszystkie kursy zawierały większość dań z ryb lub mięsnych. Bez dużych nadziei napisałam do niej maila z zapytaniem o możliwość przygotowania indywidualnego, wegańskiego kursu z „menu na miarę”. Shara odpisała przemiło, że jak najbardziej, bez kompletnie żadnego zdziwienia czy problemu. Od razu zaproponowała dania, które możemy zrobić.
Byłam przemiło zaskoczona! Chciałam jeszcze włączyć w naszą lekcję elementy znajdujące się w jej stałych kursach i również nie było z tym absolutnie żadnego problemu. Koniec końców, w ramach jednej usługi mieliśmy: wizytę i zakupy produktów do gotowania z Sharą na Darajani Market, wizytę na Farmie Przypraw (o czym będziemy pisać osobno) oraz indywidualną lekcję gotowania wegańskich dań kuchni swahili – tylko nas dwoje i Shara. I to wszystko kosztowało nas dokładnie tyle samo co standardowa grupowa usługa, czyli 35$ od osoby.
Shara nie tylko okazała się osobą otwartą na niestandardowe rozwiązania, ale niezwykle pozytywną, radosną, ciekawą i inteligentną. Samo poznanie Shary było wartością samą w sobie. Przegadaliśmy cały nasz wspólny czas poruszając całe spektrum tematów – od żartowania, przez turystykę po poważne sprawy jak kwestie społeczne i polityczne. Dowiedzieliśmy się mnóstwa rzeczy o Zanzibarze i nie tylko. Shara do swojej pracy podchodzi z niesamowitą pasją, jest tu i teraz, więc czuliśmy się zupełnie wyjątkowo, żadnej rutyny.
A jak przebiegała lekcja gotowania?
Wspólnie zrobiliśmy zakupy na Targu Darajani – warzywa, kokosy i przyprawy, dzięki czemu mieliśmy możliwość poznać wiele nowych produktów. Następnie naszym autem (mieliśmy wynajęte) udaliśmy się na Tangawizi Spice Farm, gdzie my odbyliśmy nasz spice tour, a w tym czasie Shara przygotowała stanowisko do gotowania.
Byliśmy bardzo miło zaskoczeni, bo szukaliśmy jak najbardziej autentycznego doświadczenia i ku naszej radości okazało się, ze będziemy gotować po prostu na świeżym powietrzu, w wiosce, na kawałku platformy ocienionej palmowymi liśćmi, na tradycyjnych paleniskach. Warto też wspomnieć, że Shara dzięki pomocy w stworzeniu w tym miejscu ogrodu przypraw oraz prowadzeniu lekcji gotowania dla turystów dała miejscowym zatrudnienie. Nie pozwoliła nawet nam sprzątnąć śmieci i obierków, bo jest osoba z wioski, która to robi za pieniądze od niej, czyli od nas! Ponadto całe zrobione i niezjedzone przez nas jedzenie również trafia do ludzi z wioski. Tak lubię.
Ugotowaliśmy tradycyjny pilau, czyli ryż z przyprawami, którego smak był po prostu obłędny. Od tego momentu uznaję gotowanie ryżu tylko w osolonej wodzie za obłęd ? Zrobiliśmy także liście słodkiego ziemniaka w mleku kokosowym z cebulą i czosnkiem, okrę i bakłażany w mleku kokosowym, Swahili Indian Irish Potatoes (to dopiero Fusion kolonialny!) a na deser plantany w mleku kokosowym.
Tak, wiem – prawie wszystko z mlekiem kokosowym! Kokos powinien być symbolem Zanzibaru 🙂 Jednak każde danie z mlekiem kokosowym smakowało zupełnie inaczej w zależności od składników i przypraw. Ponadto mleko kokosowe robiliśmy sami wyskrobując ręcznie koprę na specjalnym urządzeniu (nie mogę sobie darować, że nie przywiozłam). A jak się to robi? Po wyskrobaniu kopry, dolewa się wody i następnie odciska wiórki. Pierwszy odciśnięty płyn to śmietanka kokosowa. Potem powtarzamy czynność jeszcze 2 – 3 razy, za każdym razem uzyskując coraz lżejsze mleko. Co ciekawe, do różnych przepisów używa się właśnie różnych rodzajów mleka, a czasem w kiedym przepisie 2 – 3 rodzaje, dodając różne na różnym etapie gotowania.
I tak spędziliśmy kilka godzin na przygotowywaniu i obieraniu składników, gotowaniu i gadaniu, aż wreszcie zasiedliśmy z solidnie już burczącymi brzuchami do uczty. I wiecie co? To było coś niesamowitego… Najlepsze jedzenie, jakie jedliśmy od dawna, a już na pewno na Zanzibarze. Wegański Zanzibar odnaleziony i jedzenie takie, jakiego szukałam – tradycyjne, głębokie i wielowarstwowe, aromatyczne, pełne przypraw oraz gotowane z radością i sercem. Obżeraliśmy się jakbyśmy jedzenia miesiąc nie widzieli. Dobrze, że ugotowaliśmy tak dużo wszystkiego, bo inaczej ludzie w wiosce mogliby tylko wylizać garnki ?
To było cudowne doświadczenie i na pewno jak tylko wrócimy na Zanzibar, to od razu umawiam się na kolejne gotowanie z Sahrą i wynajmujemy ją jako przewodnika! Oprócz tego Shara była jeszcze tak miła, że na koniec podjechała z nami z powrotem na targ, żebym mogła kupić moździerz z drewna palmowego, który używaliśmy w cenie dla miejscowych oraz obiecała mi przysłać wegańskie przepisy kuchni swahili – i dotrzymała obietnicy. Niektóre z przepisów uda mi się zrobić w Polsce (stay tuned!), innych raczej nie ze względu na brak składników (chyba, że ktoś wie gdzie dostać taro albo świeże liście słodkiego ziemniaka? ?) W każdym razie na pewno dostępne w Polsce pozbawione aromatu i słodyczy banany, spokojnie mogą robić za plantany ? A przepisy na jakie dania dostałam?
Tradycyjny zanzibarski pilau, Ziemniaki swahili, Bakłażany w mleku kokosowym, Kokosowy ryż, Kachori – kulki ziemniaczane, Fasola w mleku kokosowym z cebulą i czosnkiem, Lentil badia – kule z soczewicy smażone na głębokim tłuszczu, Zupa z soczewicy, Chutney z bakłażanów, Liście manioku w mleku kokosowym, Chapati, Chapati roll, Taro w mleku kokosowym, Pączki Mandazi, Kashata (deser) oraz na deser z plantanów.
Dziękujemy Sharo za spotkanie, Twoje towarzystwo i możliwość gotowania z Tobą!
Kontakt:

A poniżej jeszcze trochę kulinarnych zdjęć z Zanzibaru:
To już wszystko w temacie naszych kulinarnych przygód. Mamy nadzieję, że udało nam się przekonać, że wegański Zanzibar jest możliwy! 🙂 Dajcie znać w komentarzach na dole jak Wam smakowało?
Miłego dnia! Lisia Kita