Festiwal WegeAzja
W minioną sobotę zrobiliśmy sobie uroczą przejażdżkę rowerami w Warszawie wzdłuż obu brzegów Wisły. Ale kluczowym punktem programu wycieczki był Festiwal WegeAzja, czyli festiwal wegańskiego jedzenia z różnych zakątków Azji.
Wyprawa była bardzo udana, a my byliśmy solidnie zaskoczeni jak wiele się nad Wisłą zmieniło, przede wszystkim jak bardzo lewy brzeg rozwinął się pod względem knajpowo – imprezowym! Nie mniej jednak – jesteśmy rasowymi dzikusami ;), więc mniej okiełznany, zarośnięty chaszczami prawy brzeg, z naturalnymi plażami i przedzieraniem się rowerem przez krzaki podobał nam się bardziej. Kiedy już nasyciliśmy się zaroślami i natrzaskaliśmy tyle kilometrów w upale, żeby solidnie zgłodnieć, przepłynęliśmy promem z powrotem na lewy brzeg, by ruszyć na podbój azjatyckiej kuchni w wersji wegańskiej.
Fantazja georgraficzna
Miałam konkretne punkty zaplanowane do zrealizowania. Zachęcona zajawkami na stronie festiwalowej na FB, wiedziałam, że na pewno chcę zjeść wegański ramen, tybetańskie pierożki na parze i spróbować sławnych lodów z Vegestacji. To na pewno. Spodziewałam się, że na Festiwalu WegeAzja będzie azjatycki szał kulinarny i klęska urodzaju, że nie będę wręcz wiedziała co wybrać i jak zrobić tak, żeby zjeść jak najwięcej. Okazało się, że trochę mnie fantazja poniosła, albo może po prostu zbyt wygórowane oczekiwania, bo niestety – ta kulinarna podróż do Azji w stan nirwany mnie nie przeniosła. To co zjedliśmy było dobre, ale spodziewaliśmy się większego rozmachu…
Może inaczej rozumiem słowo „festiwal”, może reklama na FB przerosła rzeczywistość, ale jedno było na pewno: była duża fantazja, jeśli chodzi o granice geograficzne. Na geografii trochę się znam, no chyba, że zaszła jakaś dobra zmiana w przebiegu granic, a ja nic o tym nie wiem? 😉 Chodzi o to, że jak napisałam wyżej – nastawiam się na kulinarne tournée po kontynencie azjatyckim. A co znajduję na miejscu? Stoiska z jedzeniem: polskim – z zapiekankami, inne stoisko z pierogami, krokietami, gołąbkami i tak dalej, węgierskim z langoszami, a nawet meksykańskim… Oczywiście, azjatyckie też były, no ale – jest Festiwal WegeAzja, a o ile wiem, to Polska, Węgry czy Meksyk w Azji nie leżą? Nadal nie leżą, prawda? Nie przepadam za taką niekonsekwencją.
Za to wyczekanych ramenów, albo nie było, albo nie znaleźliśmy mimo szukania(kilka stoisk było w ogóle nie opisanych, a nie bardzo było wiadomo co podają), Vegestacja z lodami nie dojechała. Czyli z trzech punktów do realizacji udał się jeden. Cuś mało. Cały „festiw al” nie był też specjalnie oznaczony – nie było nawet jednego banera, czy plakatu. De facto, jadąc na rowerze obok, przypadkiem (po stoisku z książkami Wege Studia) zorientowałam się, że to już tutaj. Taki minimalizm. To tyle narzekań na organizację 😉 Zabieramy się za jedzenie!
WegeAzja, czyli ruszamy na Liban, Japonię, Tybet i Turcję
Falafel z Falafel Bejrut
Libański falafel z Falafel Bejrut został naszym faworytem. Falafeli zjedliśmy w życiu sporo, zdążyły nam się już chyba nawet znudzić i gdyby nie nieznalezienie ramenu, pewnie byśmy nawet po niego nie sięgnęli. Okazuje się, że nie ma tego złego, bo falafel okazał się prze – py – szny! Teraz już wiem, że sława Falafel Bejrut jest w pełni zasłużona. Wróciła mi miłość do falafela! Jak będę w centrum, to na pewno będę wolała podjechać do nich tramwajem na szamę, zamiast jeść w pierwszej lepszej budzie z kebabem. Falafel był cudownie doprawiony, wilgotny, z pysznym hummusem z wyczuwalną tahiną, a dodatki wyniosły całość na piedestał: zielenina, ogóreczki, granat i pikle. Nigdy więcej suchego falafela z kapuchą z kebabiarni! Niech żyje Falafel Bejrut!
Rolki z Take Roll Sushi Food Truck
Rolki na pudle ex equo z falafelami. To nasz numer jeden z poprzedniego festiwalu, więc nie mogliśmy ich nie wziąć. Chcieliśmy się nawet powstrzymać, ale nie daliśmy rady 😉 Tak jak poprzednio – świeżutkie, pełne warzyw z mango, z kleistym ryżem, z sosami sojowym i kabayaki. Pycha. A na zdjęciu możecie zobaczyć, jakie są grube – nie mogę nawet ich objąć.
Pierożki z Tsongkha Momo
Pierożki momo gotowane na parze miałam w planach i to mój jedyny zrealizowany punkt festiwalowy. Tybetańskie pierożki są cieńsze od polskich, cieniutkie ciasto jest tu zaletą i mają różne kształty – sakiewek, trójkątów, czy półksiężyców. Trzeba było na nie trochę poczekać, bo gotują się na parze w bambusowym koszyku. Poczekać było warto. Zamówiłam pół na pół wersję z ziemniakami i z soczewicą. Były bardzo smaczne. Parujące, mięciutkie, same rozpływały się w ustach. Obie wersje były dobrze doprawione, nawet nie potrzebowałam ostrego sosu, który im towarzyszył.
Baklawy z Ottomańskiej Pokusy
Baklawy i wszelkie ciastka o proweniencji tureckiej to moja słabość. Nie jestem fanem słodyczy, ze słodyczy najbardziej lubię sól i chilli, ale jak zobaczę baklawę, to odzywa się moje alter ego i zaraz chcę ją mieć. Tureckie słodycze są piekielnie słodkie i zwykle po trzech kęsach mam dość i przysięgam sobie, że to był ostatni raz. Do następnego razu oczywiście. Na stoisku Ottomańskiej Pokusy zamówiłam ciastko z orzechami włoskimi i z kokosem. Były nieziemskie. Zarówno orzechy, jak i kokos były mocno wyczuwalne, ciasteczka były miękkie w środku i chrupiące na zewnątrz. Polecam. A w domu z gorzką herbatą było w ogóle najlepiej 😉
W planach, jak napisałam wcześniej była jeszcze Vegestacja z lodami, ale coś im wypadło i nie dojechali. Trzeba będzie się pofatygować do ich lodziarni stacjonarnej… Na baklawie zakończyliśmy naszą kulinarną podróż po Azji. Nie do końca usatysfakcjonowani, kuchnia azjatycka to pojęcie kulinarnie szerokie jak ocean, mieliśmy nadzieję odkryć nowe lądy smakowe, a tu wachlarz możliwości był zdecydowanie skromniejszy. Była jeszcze kuchnia indyjska w dwóch wydaniach, chińska i tajska, która była nie opisana, więc jak się zorientowaliśmy to byliśmy już pełni. Trochę mało, a kuchnia polska, węgierska i meksykańska to trochę jednak nie ten kierunek…
Miłego dnia! Lisia Kita
Próbowaliście już którejś z tych rzeczy? A może macie jakieś inne ulubione do polecenia? Dajcie znać! A jeśli podobał wam się wpis, będzie mi bardzo miło jak zostawicie jakiś ślad w postaci komentarza 🙂