Co zjedliśmy na Festiwalu Wege Foodtruckowym?
W minioną sobotę, zamiast jak zwykle jechać gdzieś za miasto, pojechaliśmy w przeciwnym kierunku, czyli do Warszawy. Dlaczego? Otóż wybraliśmy się na Festiwal Wege Foodtuckowy do Sheesha Summer nad Wisłę dać upust grzechowi obżarstwa. Postanowiliśmy podejść do sprawy jak najbardziej profesjonalnie i wypróbować przynajmniej kilka pozycji z menu. W ramach przygotowań prawie się zagłodziliśmy 😉 – tzn. nie zjedliśmy śniadania, żeby mieć więcej miejsca na próbowanie wegańskich specjałów. Zobaczcie jak nam poszło i co zjedliśmy na Festiwalu Wege Foodtruckowym!
Niestety w sobotę pogoda niezbyt dopisała, załamanie pogody i w jeden dzień spadek temperatur ze słonecznych 30C do 18C plus deszcz – to chyba tegoroczny rekord. Gdy zjawiliśmy się koło 12:30 impreza (oprócz kilku stoisk, które były gotowe) jeszcze się rozkładała. Chyba wszyscy zaspali przez pogodę 🙂 Postanowiliśmy dać im trochę czasu i poszliśmy pospacerować nad Wisłą.
Wege Festiwal Foodtruckowy składał się z, jeśli dobrze liczę, dwunastu stoisk. Z czego food trucków sensu stricto chyba sześć, w tym oldschoolowa przyczepa Niewiadów, a reszta to po prostu stanowiska ze stolikami. Trochę niejasna była dla nas opcja z napojami, bo nie było ich dostępnych na stoiskach. Przypuszczamy, że chodziło o to, żeby domawiać napoje w knajpie użyczającej miejscówki, ale szkoda, że nie było takiej informacji podanej od razu, bo wpadliśmy na ten trop jak już byliśmy po jedzeniu. Mimo, ze opcji był niby tylko tuzin, to objedliśmy się po uszy i nasze moce przerobowe zbyt szybko się wyczerpały. Nie mniej jednak kilka pozycji udało nam się spróbować. Jedzenie prezentujemy od tych pozycji, które nam najbardziej smakowały i przypadły do gustu, do tych, które najmniej. Zobaczcie!
Rolki z Take Roll Sushi Food
Najlepsze. Naszym zdecydowanym faworytem okazały się rolki sushi. Świeże, zdrowe i po prostu przepyszne. Stoisko było maciupkie i niepozorne, ale właśnie ono skradło nasze serca, a raczej żołądki i tam nam najbardziej smakowało. Zdecydowaliśmy się na rolkę z warzywami i rolkę z mango. Do tego serwowano sosy: tradycyjny sojowy, ostry sos z wasabi oraz słodki sos kabayaki. Rolki były grube, warzywa świeżutkie, a kompozycje bardzo smaczne. Zajadaliśmy się. Na odchodne Wilk dobrał jeszcze jedną rolkę z mango na później do domu, a to chyba najlepsza rekomendacja.
Pierożki z Parowozu
Pierożki na modłę dalekowschodnią gotowane na parze w bambusowych koszyczkach. Gdybyśmy je jedli na Festiwalu, uplasowałyby się na tym miejscu. Na festiwalu ich nie jedliśmy, ale jedliśmy je tydzień wcześniej w restauracji stacjonarnej w Grodzisku Mazowieckim i zdecydowanie polecamy. Spodziewajcie się recenzji!
Wegańskie sorbety od Melody
Na wózku z naturalnymi lodami wypatrzyliśmy sorbety. Spróbowaliśmy trzech dostępnych opcji, czyli truskawki, cytryny z miętą i rokitnika. Sorbet truskawkowy był dobry, ale bez zaskoczeń, fajnie byłoby czymś go podbić. Woda różana? Sok z granatów? Cytryna z miętą bardzo smaczna i orzeźwiająca – nic tylko dodać rumu i mamy mrożone mojito. Jednak nasze serce skradł numer 1 tego zestawu, czyli rokitnik. Smak bardzo oryginalny, prawie, że wytrawny, mocno kwaskowaty co bardzo lubimy. Wyraźnie czuć było owoce rokitnika, ich subtelną słodycz, ale z dalekim echem delikatnej cierpkości tej jagody. Myślę, że nie każdemu może podpasować ten smak, ale dla mnie objawienie i rewelacja.
Wegański kugiel z Krucjaty Smakiem
Kugiel to najmniej atrakcyjnie wyglądająca potrawa z całego dnia – zdecydowanie. Nazwa kugiel, też mi zupełnie nic nie mówiła, pierwszy raz spotkałam się z tym daniem. Jak wyjaśnił mi bardzo miły Pan obsługujący stoisko, jest to zweganizowana wersja tradycyjnej potrawy z województwa łódzkiego. Mimo zupełnie niezachęcającego wyglądu, uznałam, że skoro nie znam, to muszę zobaczyć z czym to się je i jak smakuje. Kugiel okazał się zaskakująco smaczny, a co najważniejsze był dobrze doprawiony, pieprzny, posypany pestkami słonecznika. Danie to, to coś w rodzaju ciasta z ziemniaków, które dają mu ów szary wygląd, a smakiem przypomina placek ziemniaczany. Nie zjedliśmy od razu całego, nie daliśmy rady, bo kupiliśmy go jako jeden z ostatnich, kiedy nasze żołądki ogłaszały już veto. Resztę zjadłam odgrzaną następnego dnia rano i – znowu zaskoczenie – nadal było bardzo smacznie, a do tego sycąco. Myślę, że to danie ma duży potencjał smakowy i możliwość modyfikacji, więc na pewno przestudiuję temat kugla głębiej i chętnie nauczę się go przyrządzać.
Brownie z chilli z namiotu z ciastami
Brownie z pikantną nutą chilli było bardzo smaczne. Brownie to brownie, trzeba by je koncertowo popsuć żeby nie smakowało. To było może odrobinkę zbyt zbite i mało wilgotne, jak już mamy uzasadnić nieco niższe miejsce na podium.
Chałwa z chili i z pistacjami
Chałwę wzięliśmy na wynos. Wybraliśmy wersję z chilli oraz wersję z pistacjami. Przytaczam opinię Wilka, który w domu zajął się tematem, zanim zdążyłam się tym zainteresować. Chałwa była pyszna. Pierwszy raz jadł wersję z chilli i połączenie ostrego ze słodkim jak zawsze wyszło super. Pistacjowa to samograj, też bardzo dobra i zdecydowanie na plus duża ilość pistacji.
Burger z bobem z Chwast Burgera
Ogólnie mam dobre wspomnienia związane z burgerem w Chwast Burgerze na Waryńskiego, ale wersja z bobem w ich mobilnym lokalu na kółkach mnie nie zachwyciła, a nawet przyznam, że leciutko rozczarowała. Było ok i poprawnie, na zasadzie: bardzo dobrze – dostateczny. Czegoś nam zabrakło. Myślę, że jak na moje kubki smakowe sam burger z bobu nie był dostatecznie i wyczuwalnie doprawiony, a do tego brakowało mi jakieś myśli przewodniej całego burgera, oryginalnego dodatku, czegoś co nadałoby konkretnego i wyjątkowego charakteru całości. Było okej, ale chyba nie zapamiętam tego burgera na dłużej.
Zapiekanka z Tradycyjnych Zapiekanek
Wilk zamówił wersję zapiekanki z ogórkami i rukolą. Tutaj znowu: okej, bardzo dobrze – dostateczny. Ot zapiekanka jak zapiekanka. Nic nam nie urwała, a tym bardziej czterech liter. Standardowa i olschoolowa jak sama przyczepa Niewiadów, która nota bene bardzo fajnie podkręca PRL-owski klimat. Tutaj bardziej zadziałał silny sentyment i nienaruszalny kanon zapiekanki, ale chyba jadłam lepsze. Pewnie w innych okolicznościach byłabym bardziej zadowolona, bo zapiekanka nawet jak jest nie najlepsza, to jest dobra, ale na Festiwalu inne propozycje zepchnęły ją po prostu na niższe miejsce na podium.
„Mango lassi” z Curry Hut
To nie przypadek, że mango lassi umieściłam w cudzysłowie. Porażka dnia. Wilk zamówił, bo Wilk nigdy żadnemu mango lassi nie przepuści. Po jego minie i soczystej łacinie chwilę później wiedziałam, że nie jest dobrze. Dał mi spróbować. Nie wiem, co to było, ale naszym subiektywnym zdaniem, to nie było mango lassi. Na mango lassi znamy się dość dobrze, bo wypiliśmy ich w życiu hektolitry w trakcie kilku podróży po Indiach oraz pobycie na Sri lance i w Malezji. Czasem piliśmy ich kilka dziennie. Wiemy jak smakuje genialne mango lassi, bardzo dobre, dobre, średnie, takie sobie i beznadziejne. Na poczet tego, trzeba by stworzyć osobną kategorię. Przede wszystkim, w naszej subiektywnej ocenie, smakowało jak sztuczne. Zupełnie nie czuliśmy smaku świeżego mango. Jak określił to Wilk – smakuje jak najtańsze, przemysłowe, sztucznie zabarwione lassi zlane z kanistra. Tak też wyglądało, bo jaskrawy kolor i konsystencja bardziej przypominały nam farbę emulsyjną. Gdyby ktoś mi to dal do spróbowania w oderwaniu od kontekstu spożywczego, to nie jestem pewna, czy uznałabym to w ogóle za napój. Do tego malutki kubeczek tego specjału kosztował 7 pln. Po tym przeżyciu nie mieliśmy ochoty spróbować jedzenia, a zresztą nie było jeszcze gotowe, bo ekipa Curry Hut przyjechała grubo spóźniona i dopiero koło 14:00 zaczęła wszystko rozkładać.
Tym razem nie zjedliśmy
Paelli z Telepaelli – kiedy przyjechaliśmy, paellę dopiero zaczynali robić i zauważyliśmy, że warzywa były z mrożonki. Wolimy świeże, zwłaszcza latem, jak jest ich obfitość w bardzo niskich cenach. Trochę pójście na łatwiznę, więc sobie darowaliśmy.
Frytek z Patat & More oraz Gofrów ze Sma-check – czego bardzo żałujemy, ale już po prostu nie daliśmy rady. Jedne i drugie wyglądały bardzo apetycznie i chętnie spróbujemy następnym razem.
Pierożków z Parowozu, ale polecamy – o czym pisaliśmy już wyżej.
Podsumowując. Wege Festiwal Foodtruckowy to godna polecenia inicjatywa. Spędziliśmy smacznie czas, a możliwość wypróbowania wielu rzeczy w jednym miejscu jest bardzo fajna. Objedliśmy się, poznaliśmy nowe smaki. Chętnie wybierzemy się na taką imprezę po raz kolejny. Jeśli jeszcze nie byliście, to myślę, że warto wpaść. A jeśli lubicie azjatyckie smaki, to pod koniec sierpnia organizator, czyli Wege Festiwal szykuje już imprezę Wege Azja. Może być ciekawie!
Miłego dnia! Lisia Kita