Dziś zapraszam Was na wpis o miejscu tak rajskim, że aż lekko nierealnym. Z perspektywy szaroburego dnia w Polsce, zastanawiam się, czy ja tam naprawdę byłam, czy też mi się śniło? Sen, czy jawa, a może sen na jawie? Jak zwał, tak zwał, natomiast jedno wiem na pewno: to był piękny czas i cudowny nocleg na Maderze. Ciężko nam będzie to przebić! 😀 Wpis pisałam tam na miejscu, leżąc na hamaku i mam nadzieję, że choć trochę udało mi się oddać ducha i energię tego zakątka! Chodźcie obejrzeć glamping Canto das Fontes na Maderze.
Tytułem wstępu – słyszeliście w ogóle o glampingu? Jeśli nie, to mnie to wcale nie dziwi. Ja jeszcze miesiąc temu też nie miałam pojęcia, ani że takie słowo w ogóle istnieje, a tym bardziej takie zjawisko. I że pod tym hasłem mogą się kryć takie perełki jak nasz nocleg na Maderze. Ale się dowiedziałam – i to w najlepszy możliwy sposób, czyli doświadczalnie na własnej skórze 😉
Okazało się, że glamping, to dość nowy trend w turystyce. Chodzi tu po prostu o kemping, spanie w naturze, ale nie w wersji survivalowej, czy też w zwykłym namiocie lub prostym domku kempingowym, ale w mniej lub bardziej luksusowej wersji tychże. Słowo „glamping” to fuzja „glamorous” i „camping”. Fantastyczna sprawa! Nie mam na co dzień ciągot do luksusu, cieszy mnie i spanie w dziurawym namiocie i spanie w pozłacanej komnacie. Ale jak sobie obejrzałam niektóre glampingi w internecie… to nie powiem – oko bieleje jakie cuda! 😀
Zapraszam na moją, napisaną w styczniu relację z mini raju na Ziemi 🙂
Last but not least! To miejsce wyszukał Wilk i cały ten piękny czas sprezentował nam na naszą rocznicę związku <3 Dziękuję jeszcze raz! :*
Glamping Canto das Fontes, Madera. Gdzie ja jestem?!
Są takie miejsca, gdzie po prostu pasujesz. Wchodzisz jak klocek lego na swoje miejsce, jakby od dawna na Ciebie czekało i od razu jesteś częścią większej całości. Wszystko jest po twojemu, miejsce z tobą rezonuje. Jest ogród pełen kwiatów i ziół, jest źródełko, jest wodospad z tęczą, jest hamak, jest nieziemski widok na ocean i – last but not least – jest całkowity, wszechogarniający luz. Jestem tu. Tu i teraz.
Piszę te słowa leżąc w hamaku, wiszącym wysoko na zboczu górskim. Po mojej lewej stronie w swoim hamaku leży Wilk. Za nim znajduje się niewielki, prostokątny naturalny basen zasilany źródlaną wodą spływającą z gór, której strumień spływając po kamiennym ujściu z pluskiem kończy w zbiorniku. Woda jest krystaliczna i można się w niej kąpać.
Jakieś dwadzieścia metrów dalej jest zbocze góry i spływa z niej mały wodospad. Na ostatnim etapie woda rozbija się w kroplistą mgłę, łapie promienie światła i tworzy tęczę.
Po mojej prawej rozciąga się po horyzont jasno grafitowa masa Oceanu Atlantyckiego. Dziś jest zupełnie spokojny. Powierzchnia tylko nieznacznie drży i skrzy się odbitym blaskiem światła słonecznego, którego promienie dotknęły wody.
Na wprost mnie, trochę dalej, na drugim planie, jest zbocze górskie. Jego podstawa zanurza się w Atlantyku. Zbocze i podstawę pokrywają soczyście zielone tarasy gajów bananowych i kilka poletek z uprawami. W gąszcz zieleni wciśnięte są pojedyncze małe, białe domki wioski z dachami o barwie terakoty. Na dole, między zboczem góry z gajami bananowymi i domkami, a kamienistą szarą plażą wije się droga. W większości czasu pusta.
Jest styczeń. Dwadzieścia stopni Celsjusza. Temperatura jest optymalna. Rano są chmurki i przez chwilkę mży, później wychodzi prażące słońce. Zieleń jest bujna, świeża i wilgotna.
Słyszę plusk źródła, słyszę szum wodospadu i słyszę głęboki pomruk oceanu na dole, urozmaicany miarowym, delikatnym łoskotem fal wdzierających się, nieagresywnie, ale stanowczo pomiędzy szare głazy i mniejsze kamyki na brzegu. Woda na nich gra. Inaczej brzmią duże głazy, inaczej większe kamienie, a jeszcze inaczej kamyki.
Wczesnym popołudniem kropi mikroskopijny, wiosenny ciepły deszczyk. Później z nieba znikają poranne chmurki i odsłaniają prażące słońce. Robi się cudownie ciepło. Słońce jest bogiem. Nic nie może istnieć i żyć bez słońca. Kiedy zgaśnie słońce, zniknie życie na Ziemi.
Słyszę więc, widzę i czuję wodę różnych odsłonach w okół siebie: szybko uciekające z szybkim szumem źródło, spokojnie sączący się wodospad, dostojnie przelewający swoje cielsko ocean, grające na kamieniach fale i fruwające dookoła, delikatne mikro krople mżawki. Woda jest też wszędzie w roślinach dookoła. Ja też przecież jestem wodą w siedemdziesięciu procentach. Jestem więc tego wszystkiego częścią.
Rajski ogród
Wszędzie dookoła otacza nas rosnąca na wszystkie strony i wdzierająca się w każdą szparę zieleń. Między tarasami zbocza, na którym położony jest nasz glamping poruszamy się wydeptanymi między drzewkami bananowymi, roślinami, kwiatami i gałęziami ścieżkami i korytarzami oraz kamiennymi schodkami.
Znajdujemy się w tarasowym gaju bananowym, który jest jednocześnie ogrodem pełnym kwitnących kwiatów i ziół. Ogród jest półdziki, nie do końca okiełznany. Ma lepsze i gorsze zaułki. Żyje sobie własnym życiem.
W ogrodzie rosną banany różnych odmian. Limonki do użytku zrywa się prosto z drzewa. Jest mnóstwo ziół rosnących tam i siam. Póki co wytropiłam: kilka gatunków mięty, dwa gatunki bazylii, rozmaryn, tymianek, oregano, ogórecznik, kolendrę, nagietek. Część rośnie niedaleko kuchni, ale reszta w różnych częściach ogrodu. Warzywa też są. Koło naszego tipi pełza pomidor z małymi pomidorkami wśród miętowych zarośli, a na ścianie naszej łazienki rosną małe truskawki. Ze wszystkiego możemy korzystać.
W całym ogrodzie jest tyle roślin rodzimych (dla klimatu Madery oczywiście) i dodatkowo nasadzonych, że trudno byłoby je wszystkie zliczyć. W tej chwili z hamaka oprócz drzewek bananowych widzę: aloesy, krzaki mięty, papirus, wierzbę, ogromną poinsencję, drzewka figowe, gujawę, pitangę, paprocie, pnącza różnych gatunków, stada nagietków, krzaczki – chyba – złocieni. A to tylko spis tego co widzę z jednego miejsca.
Cały ogród nieziemsko pachnie ziołami, kwiatami, świeżością i wilgocią. Im bliżej południa, im większy napór promieni słonecznych, tym mocniej powietrze nasyca się coraz intensywniejszym zapachem ziół. Przed kuchnią rosną chyba wszystkie najbardziej potrzebne do gotowania roślinki.
Odkrywam nowy zapach, którego nie znałam. Od teraz uwielbiam: zapach białych kwiatów drzewa limonki.
Banany właśnie kwitną, zawiązują owoce i dojrzewają. Wszystko na raz. Można dokładnie przyjrzeć się stadiom przepoczwarzania. Od ogromnego, podobnego do ogromnego kwiatu lotosu fioletowgo kwiatostanu bananowca (w niektórych przypadkach średnicy głowy ludzkiej i większe) przez malutkie bananowe embrioniki, do potem stopniowo w coraz większych soczyście zielonych bananów. Przepiękne. Moim zdaniem równie spektakularne co zmiana gąsienicy w motyla.
A propos motyli. Właśnie przeleciał mi nad głową duży, rdzawo – czarny egzemplarz tegoż gatunku. Na kwiatach uwijają się pszczoły. W zaroślach szeleszczą czarne kosy z żółtymi dziobami i obwódką w okół oczu.
Rozgrzane słońcem kamienne murki oddzielające tarasy ogrodu są gigantycznymi, wielopoziomowymi królestwami jaszczurek, które wygrzewają się w słońcu, a spłoszone uciekają w szczeliny.
Śpimy w tipi
Kilka poziomów wyżej w bananowych zaroślach ukryte jest nasze tipi. Nasz namiot w rajskim ogrodzie. Znajduje się na jednym z byłych tarasów uprawnych, blisko chmur, z widokiem na Ocean Atlantycki. Gdzieś tam w zaroślach jest jeszcze drugie tipi i jurta. Na Bo na glampingu Canto das Fontes można wynająć albo jedno z dwóch tipi, albo jutę.
Jedno z dwóch tipi, to w którym śpimy, leży na najwyższym tarasie całego ogrodu. Przed naszym tipi rośnie miękka, soczyście zielona trawa (ale inny gatunek niż u nas). Taras ochrania drewniana barierka. W dole znajdują się kolejne piętra ogrodu. Przed nami rozpościera się szeroko Ocean Atlantycki. Mogłabym spędzić godziny i dni, a przypuszczam, że chyba nawet tygodnie obserwując hipnotyzujące ruchy ciężkiego cielska wód Atlantyku.
Tipi jest okrągłym namiotem z jasnego, grubego płótna. W naszym namiocie jest prosto, ale wygodnie. Jest drewniana podłoga, podwójne łóżko z pachnącą pościelą, szafeczka i szlafroki.
Jak się się otworzy tipi o poranku, z łóżka widać wierzchołki bananowców i ocean na drugim planie.
Za tipi znajduje się drewniana łazienka z prysznicem z ciepłą wodą (co wcale mogło nie być oczywiste w takim miejscu), podłogą z otoczaków z plaży oraz biokompostowalną toaletą i umywalką. Do toalety używamy tylko specjalnego, czarnego papieru. Co za szyk! 😀 A wychodząc z toalety można sobie uszczknąć poziomkę w nagrodę ;D
Poza tipi noclegowymi na glampingu znajduje się też romantycznie obrośnięte pnączami przeźroczyste tipi komunalne do wspólnego spędzania czasu – z pufami, ławką i kozą, w której można palić ogień w chłodniejsze wieczory. Nie wierzę, że jako ciepłolub to w ogóle pomyślałam o takich herezjach (a tym bardziej, że to piszę) ale… – aż żal, że nie było na tyle zimno, żeby tą kozę odpalić i posiedzieć wieczorkiem przy ogniu 🙂
Na dole jest półotwarta, dobrze wyposażona kuchnia w której można gotować i duży stół. W bujanym fotelu przed kuchnią można wypić poranną herbatę z widokiem na ocean. W fotelu tym z reguły drzemie Mimi – długowłosa brązowawa kotka rezydentka, która uwielbia pieszczoty i ma najdelikatniejsze futerko na świecie. Raz pojawił się też jej nieśmiały kolega (lub koleżanka) o kremowym futerku, z kulejącą łapką.
Wejście do Canto das Fontes znajduje się na samym dole. Trzeba się wdrapać po stromych i wąskich schodkach. Ale za to bagaże i zakupy jadą śmieszną windą towarową przypominającą mi trochę udogodnienia z kopalni czy kamieniołomu!
Dzień w raju, czyli idealny dzień na glampingu
To miejsce jest takie moje, że mogłabym stąd nie wyjeżdżać. Czuję absolutny spokój. Czuję wenę twórczą. Czuję, że mogłabym pisać godzinami. Malować godzinami. Fotografować. Robić zielniki. Pochłaniać książki. Szydełkować i gotować, grać na harfie i stepować. No dobra – ostatnie dwa to żartowałam 😉
Zobaczcie jak wyglądał nasz lazy day! 🙂
10:00 Budzimy się, ale jeszcze przez dobrą godzinę lenimy się w łóżku patrząc na ocean przez otwarte tipi.
11:00 Wstajemy bez żadnego pośpiechu i tak samo nieśpiesznie się myjemy, ubieramy i ogarniamy na naszym dywanie z trawy w promieniach porannego słońca. Jest tak pięknie i spokojnie, tak dobrze mi wychodzi bycie tu i teraz, że bez najmniejszego problemu udaje mi się celebrować nawet zakładanie skarpetek – przez dobre 20 minut 😉
12:00 Schodzimy ze wszystkimi potencjalnie przydatnymi bambetlami na dół na śniadanie (ze wszystkimi bambetlami, bo jak się nie chce co chwila ganiać w górę i w dół, to trzeba myśleć perspektywicznie). Choć z naszego doświadczenia wynika, że i tak zawsze 2-3 ekstra rundki na górę do tipi są nieuniknione 😉
W kuchni karmimy, miziamy i gadamy z Mimi i robimy sobie śniadanie (albo lunch biorąc pod uwagę porę 😉 ). Oczywiście śniadanie szykujemy i jemy tak wolno jak to tylko możliwe, ale mimo naszych starań uwijamy się w ok pół godziny.
12:30 Jako, że już popołudniu i jesteśmy w Portugalii, a wiadomo, że w obcym kraju w gościach to wypadałoby respektować miejscowe zwyczaje, to ewidentnie należy się nam porządna sjesta. No nie chce być inaczej. Na szczęście hamaki już czekają.
12:30 -16:00 Bujanie w obłokach na hamaku. Wbrew pozorom, na hamaku znalazłam mnóstwo zajęć: piszę ten wpis; popijam herbatkę z miętą z ogródka, tak aby się nie oblać; obserwowałam mrówkę, która próbowała mi ukraść ciastko; zjadłam w/w ciastko; obserwuję pszczoły; śledziłam motyla; podziwiam widoki na pierwszym, drugim i trzecim planie; robię sobie quiz, które rośliny z ogrodu znam, a których nie; robię zdjęcia; myślę o niebieskich migdałach i dupie maryni. To wszystko to oczywiście w hamaku, na leżąco.
Jakby kto pytał, to podczas gdy ja jestem tak urobiona po łokcie, to Wilk 90% tego czasu drzemie w swoim hamaku.
15:30 Po jakiś trzech godzinach wstaję na kąpiel w źródle. Mimo, że słońce dosłownie praży jak w lato, to górska woda jest – mówiąc eufemistycznie – mocno orzeźwiająca 😀 Myślę, że mogę spokojnie tę kąpiel zaliczyć na własny użytek jako wstęp do morsowania 😉 Swoją drogą nie wiem jak to jest, ale już nie raz zauważyłam, że jak gdzieś jest ładnie to i zimno tak nie przeszkadza. Oczywiście po kąpieli obowiązkowo trzeba swoje odleżeć w hamaku.
W tak zwanym międzyczasie włóczę się jeszcze po ogrodzie. Odkrywam jego zaułki i zakamarki, zatracam się w roślinach i robię milion pińcet sto dziwińcet zdjęć.
17:00 Słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi. Wracamy na nasze pięterko, a ostatnie mocniejsze promienie słońca postanawiam wykorzystać na wygrzanie się / opalanie nago na zielonej trawce. Skoro to raj, to chcę go poczuć całą powierzchnią ciała. Robimy wstępne plany zwiedzania na następny dzień – poza rajem.
19:30 Po zachodzie słońca znowu wędrujemy na dół do kuchni upichcić obiad, oczywiście w towarzystwie Mimi. Dziś w rajskiej kuchni będzie się działo gotowanie makaronu z sosem pomidorowym z mnóstwem świeżo zebranych z ogródka ziół.
Nie chcę deprecjonować, ale w tym miejscu czuję się wręcz zmuszona powiedzieć, że jeśli ktoś nie czuł smaku i aromatu ziół rosnących w ciepłym klimacie to nawet nie ma pojęcia jak to może pachnieć i smakować… Zioła z ogródka w naszym klimacie to nie to samo, a marketowe zioła ze szklarni, to jest po prostu karykatura ideału.
Zwykły, prosty sos pomidorowy z czosnkiem, a te zioła: bazylia, oregano, tymianek, rozmaryn i inne sprawiły, że to chyba był najbardziej aromatyczny sos jaki w życiu zrobiłam. Pycha!!!
22:00 Idziemy spać słuchając szumu oceanu…
Jak to się wszystko zaczęło?
Podczas gotowania obiadu przybywa Roberto, czyli właściciel. Roberto jest: a) zabójczo przystojny, b) niesamowicie otwarty i serdeczny, c) częstuje nas przepysznym winem domowej roboty w kolorze prawie czarnej purpury, aromatycznym, słodkim, którego głębia smaku jest wręcz niesamowita. Na co dzień z reguły nie rzucam się na wino, ale to… to jest jakaś ambrozja!
No raj, po prostu raj. Mówiłam Wam.
Ucinamy sobie z Roberto pogawędkę i dzięki temu udaje nam się dowiedzieć jaka jest historia tego miejsca. Posłuchajcie.
Zaczęło się od malutkiego kawałeczka ziemi położonego na – nie bójmy się adekwatnego określenia – zadupiu. Na zapomnianym końcu maleńkiej wioski, na zboczu górskim. Ten kawałek ziemi był tym, od którego wszystko się zaczęło. Należał do babci Roberto.
Na zboczu tym ludzie z tej małej miejscowości posiadali na własność małe poletka na tarasach i hodowali tam warzywa. Kiedy czasy, gdy od uprawy tych małych poletek zależało przeżycie się powoli kończyły, ludzie przestali przychodzić i uprawiać ziemię. Tarasy zaczęła przejmować natura i zacierać ich istnienie pod warstwą nieprzeniknionego gąszczu zieleni.
Poletko babci położone było nie dość, że bardzo wysoko, to jeszcze najdalej jak tylko się da – na samym końcu końca miejscowości. I od bardzo długiego czasu nawet pies z kulawą nogą się nim nie interesował. Wtedy nawet nie było jeszcze bezpośredniego dojazdu pod zbocze na wysokości poletka, więc gdyby nawet ktoś chciał tam pójść, to musiałby przejść solidny kawał od głównej drogi, a potem jeszcze mozolnie wspinać się na górę przedzierając się przez roślinność.
Pewnego dnia Roberto ze znajomymi dowiedzieli się, że ma powstać nowy kawałek drogi bliżej babcinej ziemi. Postanowili ot tak, podjechać i z ciekawości obejrzeć miejsce. Na miejscu postanowili wdrapać się na babciny kawałek i zobaczyć jak to wszystko wgląda z góry.
Kiedy Roberto z kolegami po intensywnej wspinaczce, zziajany, w końcu znalazł się na górze, odwrócił się, stanął i spojrzał na Atlantyk. „Widok był zapierający dech w piersiach. Widok był WOW. Nieziemski. Wtedy się zaczęło.” To jest cytat, tak dokładnie powiedział.
Roberto postanowił odkupić od babci opuszczony, zarośnięty kawałek na końcu wioski, którego nikt nie chciał, bo szkoda, żeby nikt nie oglądał takiego widoku. Na początku miała to być po prostu działka rekreacyjna dla niego i dla znajomych do spędzania wolnego czasu, robienia grilla itp.
Oczyszczono poletko babci, i o ile dobrze zrozumiałam dokupiono kawałek obok. Powstał mały domek i otwarta kuchnia.
Potem Roberto zaczął odkrywać w chaszczach na zboczu wokół kamienne murki podtrzymujące kolejne stare, zapomniane poletka. Z pomocą rodziny, która jeszcze kojarzyła właścicieli udało mu się krok po kroku odkupować kolejne kawałeczki i stopniowo zamieniać je w labirynt rajskiego ogrodu.
Któregoś dnia przyszła myśl, aby nie zatrzymywać tego tylko dla siebie i znajomych, tylko udostępnić o ludziom. I tak w 2014 roku powstawał ogród w nowszej części, a w 2015 stanęła jurta i dwa tipi. Tak powstało Canto das Fontes.
Nocleg na Maderze w na glampingu Canto das Fontes – informacje praktyczne
Nocleg
To bajeczne miejsce zarezerwowaliśmy przez Airbnb. Jeśli jeszcze nie korzystaliście to w dwóch słowach: jest to serwis rezerwacyjny, na którym można znaleźć nietuzinkowe i piękne miejsca na nocleg. Nasz nocleg na Maderze właśnie widzieliście, a spaliśmy jeszcze np. w pięknym domu na plaży na Zanzibarze, albo w plażowej chatce na małej malezyjskiej wysepce 🙂
Gdybyście mieli macie ochotę spróbować, to zachęcam gorąco, bo jak widać nocleg sam w sobie może być przygodą i pięknym wspomnieniem! A dodatkowo, klikając w ten link polecający na airbnb otrzymacie z naszego konta 23 eur na pierwszą rezerwację :)Na Airbnb znajdziecie to miejsce pod hasłem „Glamping in a Hidden Paradise” 😉
Miejsce to znajduję się w Ponta do Sol na południowym brzegu Madery, ok 25 km od Funchal.
A tutaj: link do strony glampingu.
Dojazd
Aby dojechać do Canto das Fontes potrzebne będzie wynajęcie auta (must na Maderze) albo taksówka z Funchal.
Pst! Jeszcze kilka zdjęć znajdziecie na samym dole wpisu 🙂
The End 🙂
MIŁEGO DNIA I DO PRZECZYTANIA! LISIA KITA
A jeśli podoba Ci się u nas na blogu to zostańmy w kontakcie!
- Zapisz się na newsletter, aby otrzymywać powiadomienia o nowym wpisie na email.
- Polub nasz fanpage i obserwuj na Instagramie – to dla nas sygnał, że dobrze Ci się czytało
- A jeśli tak było, to będzie nam super miło, jeśli zostawisz dwa słowa w komentarzu na dole. To nam daje ogromną motywację do pisania! A poza tym, chcemy Cię poznać, zamiast pisać do nie wiadomo kogo <3
zajrzyj i polub nas na: facebooku !
obserwuj nas na: instagramie !