Te akwarele były malowane dokładnie 365 dni temu na Mazurach nad Jeziorem Kalwa. To moje pierwsze obrazki zrobione akwarelą od czasów dziecięcych. W późniejszym wieku owszem uczyłam się rysunku i malarstwa, ale wtedy akwarela mnie nie ciągnęła zupełnie, ba – nie istniała dla mnie. Wtedy liczył się tylko akryl i olej.
Niespodziewany zryw natchnienia
Równo rok temu, ni w pięć, ni w dziewięć, po chyba nastu latach nietykania pędzla w celach malowania obrazków, nagle poczułam, że… Muszę namalować coś akwarelą! Teraz zaraz natychmiast! Ponieważ właśnie wyjeżdżaliśmy na Mazury, odgrzebałam swoje stare akwarele i pędzle z okresu nastoletniości oraz dokupiłam w Tigerze papier do akwareli i nowe, składane podróżne akwarelki dziecinne, bo obawiałam się, czy moje stare do czegokolwiek się jeszcze nadadzą. Farbek ząb czasu nie nadgryzł, tylko chyba były w szoku, że nagle znów są w robocie po 25 latach leżenia w szafie.
W efekcie tego uderzenia przez niespodziewane natchnienie powstały te obrazki, które uważam za zaskakująco udane jak na jednorazowy wyskok. Przede wszystkim jednak, pozwoliły mi w bardzo szczególny sposób zapamiętać te momenty gdy je nieśpiesznie malowałam. Utrwaliły się w mojej pamięci też zupełnie inaczej, niż utrwaliłby się ten sam widok cyknięty aparatem fotograficznym – mimo, że jestem maniaczką robienia zdjęć. To było zupełnie inne doświadczenie!
Akwarelowa medytacja
Było ciepłe, sierpniowe popołudnie, a dzień chylił się ku zachodowi. Odchodzące słońce zostawiało za sobą na niebie i w odbiciach w wodzie łososiowe, różowe i złotawe poblaski. Od wchodu wkraczały chłodne niebieskie, stalowe i szare smugi. Ciepłe barwy zachodu ścierały się z nieubłaganie wpełzającymi chłodnymi, zgaszonymi barwami zmierzchu ze wschodu. Delikatny, ledwie wyczuwalny zefirek leciutko marszczył spokojną powierzchnię Jeziora Kalwa i muskał moją twarz. Ciszę absolutną co i raz to przerywały tylko pluski wyskakujących z jeziora ryb polujących na owady latające nad powierzchnią tafli, sporadyczne pokrzykiwania przelatujących ptaków, chrobotania i szumy w szuwarach oraz świst zarzucanej przez dwóch wędkarzy w oddali na łódce wędki. Każdy najsłabszy dźwięk niósł się po wodzie i był doskonale słyszalny. Perkoz nurkował w poszukiwaniu kolacji, wynurzając się w najmniej spodziewanych miejscach. Siedziałam na starym, drewnianym pomoście malując, a zachodzące słońce grzało mnie w plecy. Było to niesamowicie magiczne doświadczenie chłonięcia tego wszystkiego w ciszy i spokoju oraz przenoszenia miarowo na papier. Cudowne chwile.
Od tego czasu miałam wielką chęć wziąć się za częstsze malowanie i dokształcanie w tym temacie. I tu muszę niestety zadać sobie samej pytanie retoryczne.
Jakim cudem, motyla noga, przez 365 dni nie znalazłam na to czasu?! Nic z tego nie rozumiem… Upływ czasu to jest rzecz, której nie ogarniam. Ale wiem, że chciałabym to zmienić, bo nadal chciałabym malować. Będę dawać znać jak mi idzie!
Miłego dnia! Lisia Kita
Macie podobne problemy ze znalezieniem czasu na hobby czy inne czynności? Coś co od jakiegoś czasu chcielibyście robić, tylko nie możecie się za to zabrać? Albo wręcz odwrotnie – co i jak wam się udało? Napiszcie, bardzo jestem ciekawa!