Dzień dobry!
Pora na podsumowanie miesiąca.
A raczej pora była już dawno. Publikuję ten wpis z miesięcznym opóźnieniem z kronikarskiego obowiązku. To jest dla mnie najtrudniejszy wpis w historii bloga. Pamiętam, że miałam go już prawie gotowy w głowie. Wtedy ten wpis był pełen spokoju i słońca, pachniał latem i pomidorami z ogródka. Teraz ledwo pamiętam co się działo – jak przez mgłę. Wrzesień zmienił to wszystko w sen, który zaciera się bardziej im bardziej człowiek usiłuje sobie przypomnieć co się działo.
Podwójnie wolny sierpień
W sierpniu miałam miesięczną przerwę w pracy spowodowaną zamieszaniem związanym z Covid – 19. Mój sierpień był więc wolny w sensie całkowitej wolności od obowiązków zawodowych, jak i wolny w sensie całkowitego luzu, chilloutu oraz powolnego i nieśpiesznego robienia wszystkiego.
Cały miesiąc spędziłam sama w swoim ogrodzie – albo pracując, albo leżąc na leżaku i czytając lub pisząc z nowym kocim przybłędą, czyli Iryskiem leżącym razem ze mną do towarzystwa. W sierpniu było sporo pracy w ogrodzie, ale póki co to jest dla mnie sama przyjemność. Chodziłam też na spacery, a największą moją rozrywką były cotygodniowe wyprawy z sąsiadką na targ, do sklepu, albo do małomiasteczkowego lumpeksu. Lumpeksowe łupy po 2 złote sztuka – to lubię 😀
Byłam też w sierpniu na 1 (słownie i drukowanymi: JEDEN) dzień w Warszawie na wizytach i badaniach lekarskich. Nie umiem opisać słowami jak straszne było to dla mnie przeżycie znaleźć się w tym młynie po tylu tygodniach wibracyjnego zsynchronizowania z naturą i gadania do kotów, ptaków i roślin 😉 Myślę, że byłam nie mniej zszokowana niż Mowgli, gdy musiał opuścić dżunglę.
Jedyne co w Warszawie odrobinkę ukoiło moje nerwy, to moja ukochana zupa i comfort food w jednym, czyli wietnamska Bún riêu cua w Loving Hut – polecam! W tamten deszczowy dzień w Warszawie… to było niebo. A tak w ogóle to Loving Hut zmienił miejsce i jest teraz na Nowlipki – w o wiele ładniejszym lokalu. Już można tam zabrać kogoś, kto nie zna tematu bez wprowadzenia towarzysza w szok i WTF jaki zdarzał się na widok starego miejsca ;D
Jedno jest pewne – za chińskiego boga nie chcę już mieszkać w mieście.
Na początku września nie napisałam sierpniowych Migawek Miesiąca (jak to zwykle staram się robić) z kilku powodów. Mianowicie od nowego miesiąca moje życie mocno przyśpieszyło m.in.: wróciłam po miesięcznej przerwie do pracy, było mnóstwo prac w ogrodzie przy warzywach, wskoczyło kilka weekendowych aktywności z Wilkiem oraz kilkudniowy wyjazd. A potem we wrześniu, zanim zdążyłam napisać te Migawki, zdarzyło się najgorsze z Dzyndzlem… 🙁
Poprawa u Dzyndzla, która nie zapowiadała rozwoju wydarzeń…
Ten akapit miał być o dalszym leczeniu Dzyndzla, który wychodził na prostą i było już naprawdę wspaniale.
W sierpniu Dzyndzel oprócz zmagania się z białaczką zaliczył jeszcze ropień na łapce, który skutecznie uprzykrzył mu życie na wiele dni. Znowu trzeba było jeździć do weterynarza, a sama łapka była zabandażowana, wyglądała jak maczuga i nie pozwalała się swobodnie poruszać.
W końcu jednak łapka się zagoiła i uwolniła Dzyndzla od maczugi i potem już z Dzyndzlem było coraz lepiej i lepiej. Miał coraz więcej energii, siły i chęci do zabawy.
Jak pod koniec sierpnia u nas w domu w mieście zorganizowaliśmy urodziny mojej mamy, to Dzyndzel nie dość, że siedział ze wszystkimi gośćmi na imprezie i ani myślał iść na górę w spokoju odpoczywać jak na chorego przystało, to jeszcze szalał jak pijany zając i mało ze skóry nie wylazł w zabawie. Do tego stopnia, że moja mama i moja ciocia, które są (delikatnie mówiąc) mocno nadopiekuńcze w stosunku do zwierząt stwierdziły, że chyba przesadzamy z tym osłabieniem i chorobą Dzyndzla…
Z każdym tygodniem było coraz lepiej i lepiej. Powoli zaczęliśmy czuć coraz większą nadzieję, kiełkującą radość i myśleć, że chyba się udało. Mentalnie zaczęliśmy się szykować do myśli, że zbliża się czas kiedy Dzyndzla będzie już można oddać do stałego domu.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że stanie się zupełnie inaczej. Dzyndzel zupełnie niespodziewanie umarł… Wtedy, kiedy było już tak dobrze, że szykowaliśmy się na świętowanie, że się udało się go wyprowadzić i ustabilizować.
Kiedy nas nie było przy nim, ani nawet w Polsce.
Jestem pogrążona w takiej otchłani rozpaczy, że ten sierpniowy czas i te wszystkie zdjęcia z tej perspektywy są jak nie mój sen.
Ale o tym napiszę może więcej już w Migawkach wrześniowych, bo wtedy to się stało. A może nie opiszę, nie wiem.
Sierpień w ogródku warzywnym
W sierpniu mój ogródek warzywny pięknie wybujał. Wszystko zaczęło dojrzewać, więc oprócz opieki zaczęły się zbiory. Pierwsze pomidory, ogórki, bób, fasolka szparagowa, patisony, natka, kolendra, bazylia, borówki.
Ale co by nie było tak beztrosko – sierpień w warzywniku zdominowała wielka walka z zarazą ziemniaczaną o pomidory. Wnioski na przyszły rok wyciągnięte.
W sierpniu zebrałam i ususzyłam też na herbatki kwiaty i zioła dziko rosnące: lebiodkę, kocanki, dziurawiec, tojeść, krwawnik, rumianek i chabry.
A co się działo na blogu w sierpniu?
Powstały dwa wpisy o moim odkryciu, czyli liściach gorczycy i pesto, które z nich zrobiłam. Zapraszam!
To tyle podsumowania, a tymczasem…
zapraszam na:
• migawki w postaci fotokolażu początku wpisu
Miłego dnia i do przeczytania! Bądźcie zdrowi!
Lisia Kita
A jeśli podoba Ci się u nas na blogu to zostańmy w kontakcie!
• Zapisz się na newsletter, aby otrzymywać powiadomienia o nowym wpisie na email.
• Polub nasz fanpage i obserwuj na Instagramie – to dla nas sygnał, że dobrze Ci się czytało
• A jeśli tak było, to będzie nam super miło, jeśli zostawisz dwa słowa w komentarzu na dole. To nam daje ogromną motywację do pisania! A poza tym, chcemy Cię poznać, zamiast pisać do nie wiadomo kogo <3